Jakoś
po szkole średniej, nie pamiętam, jak to się stało, bynajmniej
zacząłem na powrót myśleć o Bogu. Być może moja natura, która
jednak jest inna od tego tzw. normalnego człowieka, wywoływała
dyskomfort psychiczny, że to nie jest to, że źle się czuję w
takim środowisku. Stąd zapewne poszukiwanie innego stylu życia i
zwrócenie się na powrót w stronę Boga. Bardzo szybko osiągnąłem
moją nadal mało świadomą jeszcze wiarę, jednak tym razem
zacząłem odczuwać bliskość z Bogiem i moc płynącą z tej
bliskości. To było wspaniałe uczucie. Niestety, po krótkim czasie
— z braku świadomej wiary i wiedzy — popadłem w pychę.
Myślałem, że skoro odczuwam taką bliskość z Bogiem i jestem
przepełniony tą Mocą, to nic mi już złego nie grozi. W końcu
jest ze mną sam Bóg. Zacząłem więc pysznić się przed szatanem,
że teraz nic mi już nie może zrobić, że może mi „naskoczyć”
mówiąc po młodzieżowemu. Wtedy nie wiedziałem, że nic tak nie
razi Boga jak pycha człowieka. Na reakcję nie czekałem długo. Po
kilku tygodniach rozpoczął się najciemniejszy okres w moim życiu,
który trwał około sześciu, siedmiu lat. Zaraz zostałem
pozbawiony bliskości z Bogiem, a do dzieła zabrał się szatan. Nie
wdając się w szczegóły, mówiąc ogólnie, bardzo wiele złego
wydarzyło się w moim życiu i często doznawałem zła od ludzi lub
sytuacji w sposób seryjny, jedno po drugim. Nazwałem te okresy
„atakami zła”.
W
tym czasie jedynymi uczuciami, jakie posiadałem były złość,
agresja i nienawiść, zwłaszcza do ludzi, od których od
dzieciństwa doznawałem wiele złego. Często wręcz brzydziłem się
ludźmi i na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. Przez
kilka lat nie chodziłem nawet na cmentarz na Wszystkich Świętych,
bo tak to odczuwałem, że gdybym zobaczył naraz tyle ludzi, to
chyba bym zwymiotował. Myśląc tak bardzo źle o ludziach, nosiłem
przy sobie nóż albo gaz, albo jedno i drugie, aby móc — w razie
czego — obronić się przed nimi. Pojawiły się też myśli
„mordercze”. Z tej nienawiści do ludzi byłem nastawiony zabić
każdego, kto by mnie zaatakował, a — w apogeum tego okresu —
nawet każdego, kto by mnie nieprzyjemnie zaczepił. Tylko Bóg wie
jak niewiele czasami brakowało... Ci, którzy przechodzili obok, lub
szli za mną, nie wiedzą nawet, na jakiej cienkiej krawędzi
balansowali. Było kilka przypadków, że dosłownie brakowała już
tylko mała odrobinka...
Podczas
tego okresu zatraciłem Boga i swoją „wiarę” całkowicie. Nie
było we mnie niczego co boskie. Moim atutem jednak zawsze był
podwyższony poziom inteligencji, jako jeden z nielicznych dobrych
darów otrzymanych w genach od rodziców, w tym przypadku od taty, w
którego rodzinie wszyscy mężczyźni są tą właściwością
obdarzeni. To pozwoliło mi zmienić swoje życie. Nie mogę
powiedzieć, że upadłem na dno, z którego się odbiłem. Nie
odczuwam tego tak, choć zapewne od strony duchowej było to
sięgnięcie prawie dna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz